Kolejka do świąt
KOLEJKA DO ŚWIĄT
Cykl: Na faktach
Jakie może być pierwsze skojarzenie, gdy rzucimy hasło Święta Bożego Narodzenia? Do tej pory wielu wspomina o cytrusach takich, jak pomarańcze, czy mandarynki. Współcześnie jednym z bardzo spotykanych towarów w koszach zakupowych przed świętami są właśnie te owoce. Nie jest to jednak znak tylko dzisiejszych czasów.
Pomarańczowy smak świąt
Jak opowiada Danuta, w PRL-u nie kupowało się pomarańczy po kilogramie, czy dwóch. Do tej pory pamięta, jak po wieczerzy wigilijnej jej rodzice obierali pomarańczę, kładli na stole i rozkładali ją w piękny kwiat. I każdy mógł sobie taki ząbek owocu wziąć i zjeść. Dla niej pomarańcze miały wtedy inny smak, inny zapach, ponieważ kojarzyły się z tym świątecznym czasem. W pozostałym okresie roku trudno było je dostać. Jolanta również to przyznaje: Za komuny był to towar deficytowy. Jeden lub dwa te owoce wkładało się do paczek świątecznych dla dzieci, do tego kilka orzechów i cukierków, czy czekoladę, jeśli się udało dostać i to była superpaczka!
Było trudno, ale nie ma trudności nie do pokonania. Tak zwana poczta pantoflowa również działała. Gdy marynarze przywozili ten, jak i wiele innych towarów z Zachodu i handlowali, to ludzie docierali do informacji. Nie było to tanie. Każdy czas ma swoje plusy i minusy, miejsca charakteryzują się bardziej lub mniej przychylnymi warunkami dla naszych działań, a święta były, są i zapewne będą. Ludzie stawali przed wyzwaniem zadbania o świąteczną atmosferę, realizowania tradycji przekazywanych z pradziada na dziada. A jak Polak to robi, że jednak potrafi, pomimo trudów?
Kolejka do świąt
Danuta nie pochodzi z bogatej rodziny. Jednak zawsze jej rodzice, a później ona z mężem starali się, żeby na święta był jakiś plasterek szynki, jakaś ryba. Było to często okupione sporym kosztem. Dzień przed Wigilią, jak dziennik telewizyjny się kończył około godziny dwudziestej, to ludzie ubierali się ciepło, a następnie szli ustawić się w kolejce do sklepu. Kolejki krótkie nie były. Na cały miesiąc, czyli w tym wypadku grudzień, obowiązywała odgórnie przyznawana ilość towaru. Danuta pamięta, że było to między innymi dwa i pół kilograma mięsa na miesiąc. W okresie przedświątecznym trzeba było wszystko tak wyliczyć, by na przygotowanie potraw świątecznych starczyło ze wspomnianego przydziału.
Pogoda nie rozpieszczała. Czasowi świątecznemu towarzyszył często śnieg. Było zimno. Tworzyły się tak zwane komitety kolejkowe, jak to określiła Danuta. Jeśli ktoś musiał udać się do domu ogrzać, czy nawet za inną potrzebą, to ktoś inny pilnował kolejki. I tak mijała cała noc. Następnego dnia wszyscy zgromadzeni w kolejce mogli się dowiedzieć, co konkretnie zostało dostarczone do sklepu. Czy była to szynka? A może nóżki? A może żeberka? Czy jeszcze coś innego? Z tą wiedzą można było także poczynić dalsze plany o tym, co znajdzie się w święta na stole.
U Jolanty przygotowania rozpoczynały się nawet dwa tygodnie przed świętami Bożego Narodzenia. Planowano, ustawiano się w kolejkach po towary. Jak opowiada jej mąż Waldemar, o pierwszej w nocy się szło do rzeźnika i na zmianę się stało. Jedna osoba stała w kolejce do szóstej, a potem kolejna ją zmieniała. Dwie godziny później sklep był otwierany i można było dokonać zakupu. Jak dodaje Waldemar, w ten czas sklepy przed świętami były trochę lepiej zaopatrzone, żeby ludzie nie krzyczeli za bardzo, można powiedzieć, że władza PRL-u uspokajała swoich obywateli, rzucając na półki sklepowe takie towary, jak cukierki i inne słodycze, czyli tak zwane produkty czekoladopodobne.
Nieoficjalnie realizowany był również tak zwany przedświąteczny handel wymienny. Ludzie w ten sposób wspierali się i w zależności od tego, jakie mieli możliwości jedna osoba drugiej załatwiała potrzebne towary. Tak zdobywało się na przykład czekoladę zamiast produktu czekoladopodobnego. W Szczecinie oba produkty były produkowane w fabryce Gryf, ale w sprzedaży był właśnie produkt czekoladopodobny, a czekoladę można było dostać po znajomości od pracownika fabryki. Wymieniano się także takimi towarami, jak na przykład dywany, buty, odzież, bielizna, papierosy, czy spirytus.
Wspomniany wcześniej handel wymienny nie był jedynym sposobem zdobycia trudnodostępnych produktów. Opowiada o tym mąż Jolanty, Waldemar. Niektórzy jeździli nieopodal Szczecina za niemiecką granicę, między innymi w Pasewalku można było w sklepach kupić kiełbasę, salami i inne lepsze wędliny.
Kolejki są obrazkiem, który wiele osób kojarzy z PRL-em. Jak wspominają Jolanta i Waldemar tym kolejkom towarzyszyły także śmiech i zabawa, ludzie się integrowali, rozmawiali ze sobą. Gdy stali w Dąbiu w kolejce do sklepu mięsnego, gdzie naprzeciwko była komenda milicji, to nawet funkcjonariusze przynosili osobom zgromadzonym ciepłej herbaty. Rozmowom nie było końca, każdy o czymś opowiadał. Ludzie się jednoczyli, a zjednoczone społeczeństwo, to wróg władzy – dodaje Jolanta.
Przy świątecznym stole
Jakie były święta w PRL-u? Często w chłodnej, śnieżnej atmosferze. Danuta wychowywała się przy alei Piastów w Szczecinie, wtedy jeszcze można było nią spacerować, bo tramwaje jeździły z boku alejki, jak opowiada. W Wigilię razem z siostrą wypatrywała pierwszej gwiazdki i obserwowała ludzi, którzy wysiadali z tramwaju numer cztery, poubierani ciepło. Biegli spóźnieni w prawo, w lewo lub gdzieś do siebie do domu. A z nieba spadały piękne białe śnieżynki. Z kuchni docierały zapachy przeróżnych potraw. Jak wspaniale Danucie się wtedy kojarzyły święta Bożego Narodzenia!
A potem przyszła dorosłość. Zmartwienia, które wcześniej dźwigali rodzice Danuty, spadły na barki jej, jej męża Janusza. Skąd brały się prezenty pod choinką? A produkty na wigilijny stół? Nad tym w dzieciństwie się nie zastanawiała. Doceniła to później i starała się wyczarować tak samo magiczne święta dla swojej córki. Takie same, jak ona pamiętała z dzieciństwa. Zarówno ona, jak i wcześniej jej rodzice starali się, by na stole było zgodnie z tradycją dwanaście potraw. A jak jednej zabrakło? Zawsze można było przynieść kawałek chleba i była ta dwunasta potrawa.
Jak wspomina Jolanta w kwestii potraw świątecznych również można było liczyć na wsparcie. W zakładach pracy panie domu wymieniały się przepisami na różnego rodzaju potrawy. Jeśli jakiegoś produktu nie udało się kupić przed świętami, a był potrzebny, to udawało się znaleźć receptę na zastąpienie go. Na przykład można było zrobić bigos na salcesonie. I był bardzo dobry, po prostu Polki musiały dobrze kombinować, żeby cokolwiek przygotować – dodaje.
Zarówno u Danuty, jak i Jolanty na wigilijnym stole gościła ryba po grecku, ale w nieco odmiennych wydaniach. U Danuty usmażone kawałki ryby musiały ostygnąć, po czym układano je w półmisku i zalewało się pomidorowo-cebulowym sosem. Z kolei u Jolanty do ryby po grecku dodawało się również marchewkę tartą na grubych oczkach tarki. Nowością dla Danuty był fakt, że podczas wigilii jadło się pierogi z kapustą i grzybami – tego u niej w domu nie było. U Jolanty jedzone były pierogi z grzybami, z kapustą i grzybami, a w pierwszy oraz drugi dzień świąt na stole stawiano pierogi z mięsem. Nie mogło też zabraknąć tak zwanej królowej sałatek, czyli jarzynowej. Jolanta przygotowywała ją z samych warzyw, a Danuta dodawała do niej zwykle kiełbasę lub szynkę, ale żeby w wieczór wigilijny była ona postna, to wspomniane mięso zastępowano drobno pokrojonym śledziem.
Za karpiem Jolanta szczególnie nie przepada. U Danuty był przygotowywany karp w galarecie, ale ona – jak przyznaje – nie potrafiła go przyrządzić tak, jak to robiła jej mama. Podawany był w półmisku. Z jednej strony naczynia wystawała głowa ryby, a z drugiej ogon. Jadło się oczywiście tylko to, co było w środku. Nie podawano u niej karpia smażonego. U Jolanty zajadano się zupą śledziową. A u Danuty podawano śledzia w oleju i z cebulką, albo śledzia marynowanego.
Dwiema potrawami, które gościły na polskich stołach były barszcz i zupa grzybowa. Jak opowiada Jolanta do obu potraw produkty były dostępne. Buraki rosły na działce, a grzybów można było nazbierać. U Danuty z kolei rzadko gotowano barszcz i podawano z uszkami, choć był znany. Bardziej dominowała zupa z grzybów. Jedną z potraw na słodko, którą jej mama przyrządzała był makaron lub łazanki z makiem, rodzynkami i orzechami.
To tylko niektóre z potraw świątecznych, które gościły na stołach Danuty i Jolanty. Po wieczerzy dzieci tylko wyczekiwały momentu, kiedy będą mogły znaleźć to, na co tak długo czekały, czyli na prezenty. Czasy i warunki nie rozpieszczały, a mimo to nie było pusto ani na stole, ani pod choinką. A rodziny w swoich gronach cieszyły się tym czasem.
Poza kolejką do świąt?
W listopadzie 1984 roku, czyli właściwie krótko przed świętami Danuta razem z mężem i córką wyjechała do Niemiec. Jak opowiada, niełatwo było uzyskać zgodę na wyjazd z Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Podróż przypadła tuż po pogrzebie księdza Jerzego Popiełuszki. Sama świadomość, że prawdopodobnie Danucie i jej mężowi nie będzie wolno nigdy więcej wjechać do rodzimego kraju wywoływała ogromne zdenerwowanie, bo przecież mieli zostać uciekinierami.
Jakie było ostatnie ujęcie, które utkwiło w pamięci Danuty, gdy ostatni raz przed wyjazdem za granicę przejeżdżała przez swój ukochany Szczecin? Jak opowiada, na ulicy Kaszubskiej nieopodal Bramy Portowej i dawnego hotelu Piast – jak okiem sięgnąć – stały samochody opancerzone. 7 listopada 1984 roku razem z mężem i córką wyruszyła w podróż. Czy to będzie wyprawa w jedną stronę? Tego w tamtym czasie nie wiedziała. Udało się przekroczyć granicę.
Danuta z rodziną najpierw trafiła do obozu przejściowego w Ingelheim nad Renem, a potem już docelowo do Rülzheim nieopodal francuskiej granicy. Pierwszym świętom Bożego Narodzenia w Niemczech nie towarzyszyła już jedna mandarynka, czy pomarańcza. Pozostała w nich jeszcze ta obawa, że towaru zabraknie. Kupili po dwa kilo mandarynek i tyle samo pomarańczy. W tamtejszych sklepach było wiele produktów, choć z początku – jak opowiada Danuta – na niewiele ich było stać. Jeszcze wtedy nie pracowali, otrzymywali pomoc socjalną, ale to minimum na utrzymanie mieli. Kolejki już nie wynikały z konieczności czekania, by dostać produkt zanim się skończy, ale z tego, co znamy z dzisiejszych czasów – ewentualnego natłoku klientów. Nawet jeśli stało się na jej końcu, to już odchodziła w zapomnienie obawa, że towaru nie będzie.
Danuta razem z rodziną podczas pobytu w Niemczech wiele czerpała z kuchni niemieckiej, a nawet francuskiej ze względu na miejsce zamieszkania, ale zawsze starała się, by zachować polską tradycję, czyli dwanaście potraw znanych ze swojego domu rodzinnego. Pomimo że tam warunki były lepsze, to również pojawiały się trudności. Opłatek przesyłała jej rodzina z Polski razem z kartką pocztową, ponieważ z początku w Niemczech nie można było go dostać. Również w rejonie, w którym mieszkała nikt do niczego nie używał buraków, więc pojawiał się kłopot z przygotowaniem barszczu z uszkami. Nie można było też nabyć grzybów, a drugą zupą królującą na tradycyjnych polskich stołach była przecież grzybowa.
W Niemczech nikt nie słyszał o dwunastu potrawach na stole wigilijnym, ani o tym, że powinny być one postne. 24 grudnia był tam zwykłym dniem, w którym jadło się uroczystą kolację. Na stołach pojawiała się na przykład pyszna pieczeń. Oczywiście menu było również uzależnione od regionu. Jak opowiada Danuta, najbardziej zaskoczyła ją tradycyjna potrawa wigilijna z Saksonii. Grzało się cieniutkie parówki i podawało się z kawałkiem chleba i musztardą. Polka tego absolutnie nie mogła sobie wyobrazić jako potrawy na ten uroczysty w polskiej tradycji dzień.
Rodzina z Polski przyjeżdżała do Danuty najczęściej w okresie pozaświątecznym, a ona sama z mężem i córką nie mogła przyjechać do wtedy jeszcze Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Kontakt telefoniczny stawał się też testem na wytrwałość. Jak opowiada Danuta, trzeba było przez wiele godzin wykręcać numer. Jeśli była wolna linia na Polskę, to następnie wykręcało się 91 do Szczecina, jeśli tu była wolna linia, to dopiero wykręcało się numer telefonu docelowy. Jeśli zdarzyła się pomyłka w numerze lub linia była zajęta, to cały proces trzeba było rozpoczynać od początku. Tak więc czasami dodzwaniała się do rodziny z Polski, gdy ta była już dawno po wieczerzy wigilijnej, czy nawet pasterce, ale się udawało złożyć życzenia. Rodzina męża Danuty, Janusza mieszkała z kolei w Stargardzie Szczecińskim. By skontaktować się z nią telefonicznie, trzeba było zamówić połączenie. Zdarzało się, że kilka dni po świętach, czasem nawet w środku nocy dopiero można było porozmawiać.
Pierwszy raz od wyjazdu do Niemiec Danuta mogła odwiedzić Polskę w 1989 roku, na co pozwoliły zmiany ustrojowe. Przyjazd do Polski zaplanowali na Boże Narodzenie. Pierwsze od lat święta na terenie kraju nad Wisłą, w mieście nad Odrą. Nadszedł czas na pakowanie. Jak wspominała Danuta, do dziś nie wie, jak ich auto wytrzymało ciężar całego bagażu. Dla każdego chcieli coś przywieźć, tego młodszego i starszego.
Grudzień 1989 roku. Wjechali do Szczecina przez Trasę Zamkową. Przejeżdżali również nieopodal Kaszubskiej. Nie stały tam już wozy opancerzone. Zwrócili uwagę na to, że miasto jest brudne. Kamienice szare, poodzierane, nieodremontowane. Śnieg piętrzył się na krawędziach ulic, czarna breja się stamtąd wylewała. Jak mówiła Danuta, tym różnił się widok polskiego miasta od terenów, na których mieszkali na stałe. Jednak później w końcu znaleźli się w domu! Razem z rodziną. Wszystkie te różnice zniknęły, bo po pięciu latach rozłąki spotkali się bliscy sobie ludzie. Takie ciepło rozgrzeje najzimniejsze święta Bożego Narodzenia.
Gdy Danuta i Janusz przyjechali pół roku później do miasta nad Odrą, było ono już czystsze. W oknach wyrosły, jak grzyby po deszczu anteny satelitarne. Pora roku już była inna. Zaczynało się robić kolorowo, zielono. Tynki budynków zaczynały coraz lepiej wyglądać. Jak opowiada Danuta, może z zaślepienia tą tęsknotą za Polską, za Szczecinem z pobytu na pobyt zauważała tylko pozytywne elementy krajobrazu i infrastruktury. Pojawiały się sklepy, a w nich towar, komunikacji miejskiej było więcej. To tylko niektóre spostrzeżenia. Danuta jest zachwycona rozwojem Szczecina, jego odnowionymi kamienicami, nowoczesnymi dzielnicami, całą infrastrukturą i pełnią życia, od kulturalnego począwszy. Danuta i Janusz dalej mieszkali w Niemczech, ale od roku 1989 mogli swobodnie odwiedzać swoją ojczyznę, szczególnie święta Bożego Narodzenia starają się spędzać z rodziną.
W odczuciu Jolanty, która z kolei cały czas była w Polsce, przygotowania do świąt Bożego Narodzenia po 1989 roku niewiele się zmieniły. Choć sklepów było więcej, były bardziej wyposażone, wiadomo, że stoły były bardziej zastawione, ale trzeba było się też mierzyć z cenami produktów. Mimo to ludzie sobie radzili. Jak opowiada Jolanta, przyjeżdżali Niemcy i mówili Taka u was bieda, a stoły się uginają!
– Bo u nas Polki potrafią gotować, potrafią sobie radzić – przekonuje Jolanta.